niedziela, sierpnia 08, 2021

10 mrocznych pokus D. B. Foryś + fragment powieści

 



D. B. Foryś - z wykształcenia programista i grafik, pisarka z zamiłowania, redaktor po godzinach. Piszę głównie fantastykę – ciężko mi tworzyć fabułę, w której nic z nieba nie spada lub spod ziemi nie wychodzi, ale zdarza mi się eksperymentować z thrillerem czy romansem. Swoją przygodę z pisarstwem zaczęłam od publikowania opowiadań w internecie.

 Od 2015 roku jestem związana z Grupą Literacką Ailes.

 Na co dzień mieszkam i pracuję we Wrocławiu. Mam milion pomysłów, które krok po kroku staram się realizować, wiecznie narzekam na brak czasu. Fanka powieści Paulo Coelho oraz filmów Quentina Tarantino. Przepadam za komiksowymi superbohaterami, a także rozpływam się nad twórczością Warhola i Lichtensteina. Mogłabym słuchać Aurory godzinami.

W swoich pracach nie odkrywam Ameryki. Nie staram się też nikogo przekonywać, że jest inaczej. Kocham pisać. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Wykorzystuję znane motywy, nadając im odrobiny świeżości oraz swojego spojrzenia. Nie mam aspiracji do podbijania rynku wydawniczego za wszelką cenę. Skupiam się na tym, co daje mi satysfakcję z tworzenia i pozwala miło spędzać czas po wykonaniu pracy zawodowej. Jest dla mnie odskocznią od rzeczywistości.

 Znajdziecie u mnie trochę horroru, fantastyki, komedii i romansu. Może uda mi się czasem kogoś z Was wystraszyć, rozczulić lub rozbawić do łez. Jeśli oczekujecie lektury, która zmieni Wasz światopogląd czy nada życiu sens, nie sięgajcie po moje powieści. Jeżeli natomiast szukacie rozrywki, uśmiechu i emocji - z pewnością Wam się spodoba.



10 mrocznych pokus D. B. Foryś 


1. Jensen Ackles



2. Mokka



3. Koktajl z mango i banana



4. Żurek

Źródło zdjęcia: kwestia smaku.com




5. Książki, każde, najlepiej wszystkie od razu



6. Piwo truskawkowe

Źródło zdjęcia:
https://ipiwo.pl/wp-content/uploads/2020/12/berquel-1.jpg


7. Faceci w okularach



8. Pizza hawajska



9. Frytki ze śmietaną



10. Słony karmel

Źródło zdjęcia: kuchniadoroty.pl




Poniżej obiecany fragment powieści (rozdział trzeci) 


Naprzeciw mnie stało dwóch mężczyzn – obaj wysocy, barczyści i niebezpieczni. W jednym z nich momentalnie rozpoznałam faceta z gabinetu szefa, lecz to ten drugi wzbudził mój lęk. Bezwzględność miał wypisaną na całej twarzy. Przymrużone oczy oraz fałszywy uśmiech dawały jasno do zrozumienia, że nie czekało mnie przy nim nic przyjemnego.

W akcie desperacji upuściłam walizkę i spróbowałam jakoś między nimi przebiec. Niestety bezskutecznie.

– Oj, lala. Nie tak prędko. – Usłyszałam tuż przy uchu, gdy jeden z nich pochwycił mnie w ramiona, mocno przyciskając tors do moich pleców. Poczułam na policzku jego ciężki, śmierdzący papierosami oddech, na co od razu się wzdrygnęłam. – Waleczna, co? – rzucił wesoło do kumpla.

Obaj głośno zarechotali.

– Puszczaj! – wrzasnęłam. Zaczęłam wymachiwać rękami i nogami, by jakoś wydostać się z potrzasku, ale to jedynie jeszcze bardziej rozwścieczyło mojego oprawcę. Zacieśnił uścisk, aż z trudem mogłam oddychać. Z sekundy na sekundę bałam się coraz mocniej. – Puść – powtórzyłam błagalnie, wtedy zakrył spoconą dłonią moje usta, aby mnie uciszyć. Żołądek podskoczył mi do gardła.

– Zabieraj ją i spadamy – rozkazał ten z klubu. Stał z tyłu, więc nie mogłam go dostrzec, lecz władczy ton jego głosu wystarczył, żebym zrozumiała, że to on tutaj rządził.

Szamotałam się, kopałam i wyrywałam, podczas gdy mężczyzna ciągnął mnie w stronę furtki. Kiedy moim oczom ukazał się zaparkowany tam samochód, całkiem oszalałam. Wiedziałam, że jeśli do niego wsiądę, niewiele już zdołam zdziałać. Jeżeli miałam coś wykombinować, to właśnie teraz.

Z braku lepszych możliwości nadepnęłam na stopę nieznajomego, a jak tylko zakuśtykał, ugryzłam go w rękę. Faktycznie podziałało, bo mnie puścił, mimo to nie uciekłam daleko. Zrobiłam może ze dwa kroki, a twarda pięść wylądowała na mojej twarzy. Uderzenie było nokautujące. Zachwiałam się, wpadając ponownie w ramiona bandziora. Poczułam na języku metaliczny posmak krwi, powieki zaś natychmiast podeszły łzami.

– Szmata! – Facet mną szarpnął i ruszył w kierunku auta.

Reszta potoczyła się błyskawicznie. Mężczyźni przystanęli obok pojazdu – jeden z nich mnie trzymał, drugi założył opaski zaciskowe na moje nadgarstki i kostki, po czym silnie je zaciągnął. Dosłyszałam skrzypiący hałas otwieranego bagażnika. Nim się zorientowałam, co zamierzają, wylądowałam w jego wnętrzu. Nie pomogły ani wrzaski, ani piski, ani błagalne wołania. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłam, zanim klapa opadła z hukiem, były nieprzeniknione miny moich porywaczy.


* * *


Jechaliśmy wolno, mijając po drodze każdą dziurę i nierówność, na których podskakiwałam i uderzałam głową o pokrywę. Było mi niedobrze, szalałam ze strachu, z kolei plastikowe paski wrzynały się w skórę przy nawet najmniejszym ruchu, dlatego w końcu przestałam szukać sposobu na ich rozerwanie.

Zastanawiałam się, co ze mną zrobią. Powinnam chwytać resztki nadziei i wierzyć, że uda się to wszystko jakoś polubownie rozwiązać, ale nie mogłam. Nie miałam złudzeń, że wyjdę z tego cało. Moja jedyna szansa na przetrwanie zniknęła w chwili, gdy trafiłam w łapska potworów. Teraz już nic nie zależało ode mnie.

Nie umiałam też nie rozmyślać o tym, czy śmierć będzie bolesna. Na filmach zawsze wyglądało to szybko: jeden celny strzał i po sprawie. Jednak nie potrafiłam wymazać z pamięci nieszczęśnika z klubu. On nie zginął od razu. Żył jeszcze kilkadziesiąt sekund, walcząc o oddech. Na samo wspomnienie widoku jego cierpienia moje ciało przeszywała panika. Nie chciałam umierać. A już na pewno nie tak.

Coś wbijało mi się w plecy, na zakrętach rzucało mną na boki, ostry zapach płynu hamulcowego i benzyny szczypały w nos. Było zimno, ciemno, niewygodnie. Każdy kolejny przejechany odcinek wzbudzał we mnie większy niepokój. Kombinowałam, starając się opracować jakąś strategię, ale niczego nie zdziałałam. Desperacja podsuwała mi pomysł za pomysłem, lecz wszystkie okazały się nie do zrealizowania. Kiedy przypomniałam sobie o telefonie w kieszeni, później po wielu próbach i błędach wreszcie dałam radę go wyciągnąć i gdy już widziałam w podświadomości, jak wybieram numer alarmowy, podskoczyliśmy na koleinie. Komórka zsunęła się w lukę między tylnymi siedzeniami, zostawiając mnie w rozpaczy.

Po jakichś dwudziestu minutach jazdy samochód nagle się zatrzymał. Zapadła cisza, po której usłyszałam trzaśnięcie drzwiami i zbliżające się kroki. Nie rozumiałam, co się działo, ponieważ byłam pewna, że zawiozą mnie prosto do Krakowa, tymczasem nawet nie zdążyliśmy opuścić miasta.

Jeden z mężczyzn otworzył bagażnik, drugi przyjrzał mi się uważnie, po czym szarpnął za ręce i bez słowa mnie z niego wyciągnął. Stanęłam chwiejnie na nogach, ledwo mogąc utrzymać równowagę przez blokadę na kostkach, następnie rozejrzałam się wokół zamglonym wzrokiem. Znajdowaliśmy się na środku pustej polany. Na prawo biegło skute lodem pole uprawne, teraz zapomniane i czekające na wiosnę, z kolei po lewej rósł gęsty, prawdopodobnie wielokilometrowy las.

I wtedy wszystko pojęłam. To tutaj zginę.

– Zostawcie mnie, błagam. – Spojrzałam na nieznajomych ze łzami w oczach. – Niczego nie widziałam, nic nikomu nie powiem, przysięgam! – przekonywałam. – Wyjadę, zniknę, obiecuję! Proszę, dajcie mi odejść… – wyrzucałam z siebie słowo za słowem, jednocześnie zachłystując się mroźnym powietrzem. Miałam głęboko gdzieś dumę czy zachowanie godności. Chciałam żyć, do kurwy nędzy! – Będę grzeczna, proszę, proszę!

Faceci w milczeniu wysłuchali moich pojękiwań i kiedy już myślałam, że zdołam ich przekonać, jak na zawołanie wybuchnęli śmiechem. Ten, którego kojarzyłam z knajpy, zatrzasnął bagażnik, natomiast jego kumpel złapał mnie pod ramię i zaciągnął kawałek dalej, aż przystanęliśmy tak, że zostałam oparta o bok auta.

Wciąż lamentowałam, próbując przemówić do ich sumienia, ale nie zwracali na to uwagi. Było im obojętne, czy ucichnę, czy nie, bo w promieniu kilkuset metrów nie znajdował się nikt, kto mógłby mnie usłyszeć. Moi porywacze odeszli parę kroków od pojazdu i zaczęli rozmawiać. Gestykulowali, śmiali się i potakiwali przez chwilę głowami, więc wreszcie przestałam zawodzić, aby wyłapać cokolwiek z ich wypowiedzi. Wtedy oni też zamilkli, a ja już wiedziałam, że mój los został przesądzony.

Gość z klubu odpalił papierosa. Stał w miejscu, podczas gdy jego towarzysz ruszył w moją stronę, obcinając mnie z góry do dołu rozbieganym wzrokiem. Zadrżałam. Miał w oczach coś takiego, że automatycznie poczułam jeszcze większy strach, o ile było to w ogóle możliwe.

– Fajna ta mała – zwrócił się do kumpla. Złapał za kosmyk moich włosów i owinął go sobie wokół palca, przesuwając językiem po zębach. – W sumie szkoda, żeby się zmarnowała. – Przyłożył dłoń do krocza, potarł je, następnie poruszył brwiami i do mnie mrugnął.

Chyba cała krew odpłynęła mi z twarzy. Kolana się pode mną ugięły, serce zamarło, a ciało zalała fala gorąca. Nie, nie, nie, tylko nie to! Już wolałam umrzeć. Patrzenie na niego sprawiało niemal fizyczne katusze. Szeroka szczęka, duży zakrzywiony nos, zniszczona cera oraz wielkie zakola składały się na iście odstręczający obraz. Sama myśl, że mógłby mnie dotknąć w intymny sposób, napawała obrzydzeniem. W porównaniu z tym wizja śmierci całkiem przestała przerażać. Wszystko byłoby lepsze niż perspektywa tego, że finalne minuty mojego życia zamienią się w najgorszy koszmar.

Facet z papierosem głośno westchnął. Zaciągnął się jeszcze raz, upuścił niedopałek na ziemię i go rozdeptał, po czym zaczął iść w kierunku rosnących nieopodal krzaków.

– Dobra, jak sobie chcesz – powiedział, zerkając przez ramię. – Skoczę się odlać. Masz kwadrans, potem kończymy zabawę i spierdalamy, bo czeka na nas kolejna robota.

Stałam jak skamieniała, z niedowierzaniem rejestrując, co się działo. Nie mogłam się poruszyć, uciec ani w żaden sposób zapobiec temu, z czym miałam się zaraz zmierzyć. Na próżno próbowałam wymyślić, jak z tego wybrnąć. Znajdowaliśmy się tu sami, w szczerym polu, zimną nocą. Wiedziałam, że nikt mnie nie uratuje. Umrę, bestialsko zmaltretowana, porzucona i zapomniana. Łzy samoistnie spłynęły mi po twarzy.

Mężczyzna zamruczał gardłowo, obrócił mnie przodem do auta i pochylił, aż przycisnęłam policzek do maski. Podciągnął mi kurtkę i ścisnął za pośladek, jednocześnie grzebiąc ręką przy swoim rozporku, co poznałam po dźwięku sprzączki od jego paska. Starałam się szarpać czy wyrywać, ale to wyłącznie bardziej go nakręcało i zachęcało do brutalności. Gdy parokrotnie uderzył mną o blachę, przestałam walczyć, ponieważ już zrozumiałam, że stawiając opór, niczego nie zdziałam.

Poczułam bolesny ucisk w podbrzuszu, kiedy facet próbował rozsunąć mi nogi. Nie udało mu się, wówczas pomyślałam, że to może być moja jedyna nadzieja. Jeśli zdołam to maksymalnie utrudnić, zmuszę go do rozcięcia opaski na kostkach, a wtedy – przy odrobinie szczęścia – jakoś się z tego wyplączę.

Nieznajomy gmerał dłonią pomiędzy moimi udami, próbował zdjąć mi spodnie, klął i używał siły, jednak byłam nieugięta. Zagryzałam wargi, aby nie zawyć z cierpienia, a w tym samym czasie zaciskałam mięśnie, byle jak najdłużej odwlekać nieuniknione. Smród potu mieszał się z odorem nieświeżego oddechu, gdy drań raz za razem przybliżał usta do mojego ucha i szeptem wyliczał, co ze mną zrobi.

Trzęsłam się ze strachu, bólu i obrzydzenia, lecz nadal nie dawałam za wygraną. Mężczyzna zdołał wsunąć mi rękę pod bluzkę, bezdusznie ściskał piersi, ale to tyle. Tak mocno trzymałam nogi blisko siebie, że wreszcie skapitulował. Wyjął z kieszeni nóż, kucnął i przeciął opaskę zaciskową.

O mało nie wrzasnęłam z radości, niemniej powstrzymałam entuzjazm. Najgorsze dopiero przede mną. Teraz musiałam działać szybko i bezbłędnie. Wzięłam głęboki wdech. Kiedy gość złapał mnie za biodra i obrócił, by pozbawić ubrań, zebrałam w sobie całą determinację. Najmocniej, jak umiałam, kopnęłam go kolanem w przyrodzenie, a gdy facet skulił się z sykiem, uderzyłam raz jeszcze, trafiając w nos.

Runął na ziemię i zduszonym jękiem wołał kumpla. Nadeszła jedyna okazja do ucieczki, nim mój niedoszły gwałciciel dźwignie się do pionu lub jego kompan zdąży zareagować. Niewiele myśląc, ominęłam leżącego przede mną bydlaka i puściłam się biegiem w stronę lasu. Wiedziałam, że na otwartej przestrzeni nie uda mi się przed nimi ukryć, natomiast gęstwina pomoże zostać niezauważoną.

Słyszałam za sobą podniesione głosy, przekleństwa oraz nawoływania, którym po chwili zawtórowały też huki wystrzałów. Czułam zbyt duże przerażenie, żeby się odwrócić i sprawdzić odległość między nami. Biegłam niemal na oślep, nie widząc za wiele, ale cieszyłam się z ciemności. Dzięki temu żadna z kul nie była na tyle celna, aby mnie dosięgnąć.

Pot spływał mi ciurkiem wzdłuż kręgosłupa, mroźne powietrze szczypało w policzki, a związane z przodu dłonie nie pomagały w utrzymaniu równowagi, lecz dawałam z siebie wszystko, byle tylko dotrzeć do linii drzew. Pochyliłam głowę, kiedy jeden z pocisków przeleciał milimetry od mojego ucha, przyspieszyłam i gnałam dalej. Nawet jeśli mnie dogonią i zabiją, przynajmniej będę wiedziała, że próbowałam.

Jednak nie zdążyli. Z niespotykaną ulgą wskoczyłam w zarośla, lawirując pomiędzy krzewami oraz masą wyrastających przede mną konarów. Pojedyncze gałęzie uderzały mnie w twarz, ocierały skórę i haratały każdy niezasłonięty skrawek ciała, ale zaciskałam zęby, by stłumić bolesne jęki, ponieważ to dodatkowo mogłoby zdradzić moją lokalizację. Wystarczył mi strach, że mogą wychwycić odgłosy przedzierania się przez krzaki. Choć od dłuższego czasu nie słyszałam niczego poza swoim zziajanym oddechem, postanowiłam nie ryzykować, że zostanę namierzona.

Ślizgałam się na mokrych liściach, potykałam na nierównym terenie, przewracałam i podnosiłam, potem znów biegłam naprzód. Przystanęłam na dłużej dopiero kilkaset metrów dalej, gdy się zorientowałam, że nie mam pojęcia, gdzie jestem. Dookoła panowała złowroga cisza. Srebrny księżyc wisiał wysoko na grafitowym niebie, rozłożyste korony drzew szumiały na wietrze, a ja rozglądałam się na boki, nie wiedząc, dokąd iść.

Moi porywacze chyba już dawno odpuścili. Musieli stwierdzić, że gonienie mnie straciło sens, bo i tak tutaj nie przetrwam. Nagle początkowa radość z ucieczki doszczętnie wyparowała. Utknęłam tu sama, bez jedzenia, wody, telefonu, który został w bagażniku, ciepłego miejsca do spania oraz perspektyw na przeżycie.

Przycupnęłam na jednym z pni i siedziałam na nim dobry kwadrans, obserwując otoczenie. Kiedy trochę się uspokoiłam, odpoczęłam, a siarczysty mróz zaczął pomału wdzierać się aż do kości, wstałam i poszłam przed siebie. Nie byłam pewna, jak ani czy w ogóle dam radę doczekać poranka, ale jeśli miało mi się udać, musiałam o to zawalczyć.

I za wszelką cenę zamierzałam tego dokonać.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny na moim blogu. Będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad.

Copyright © 2016 Czytaninka , Blogger